piątek, 8 października 2010

Piątek

Czytam list, siedząc przy szklanym biurku, z nerwowo podkulonymi palcami u nóg, zgarbiony przez krótkowzroczność, zmarznięty. Coś puka w okno, za którym kształtuje się pejzaż wieczoru, nocy, której bałem się będąc dzieckiem. (Stuk puk). Marudne krzesło trzeszczy z rzadka pod moim ciężarem. Przed godziną skończyłem pisać list, którego adresatem jest ON, będący jeszcze do niedawna MNĄ dzisiejszym. Od kiedy stałem się JA nadawcą, JA adresat przepadł w wyniku zmian mej osobowości, w toku przeobrażeń. (Stuk). Po raz któryś zatapiam się w potoku słów, tracąc już dystans do nakreślonych liter, które tworzą zdania, tworzące całość:

„Jak wielu nam podobnych żyłeś w beztrosce, skutecznie zagłuszając znaki ostrzegawcze, które trzeszcząc niczym lód pod stopami, zapowiadały nadciągającą katastrofę. Wiem przyjacielu, że powiadałeś, iż zniewolone umysły nie pozwolą cieszyć się z różnic, które oddychały twoimi i jej płucami; zastygłe w swoich wyuczonych postawach nie rozumieją inności, rozwoju, zmian, i drżą gdy natłok myśli zaczyna wylewać się poza naczynie. A ona... na krótki czas ośmieliła się posmakować gorzko-słodkiego smaku apostazji. A ty... podjąłeś przegraną z góry walkę, ciekawy czego nauczą cię kolejne upadki. Chciałeś wierzyć, że wasze dwa światy potrafią się szybko zazębić. Myliłeś się dlatego musiałeś odejść i stałeś się mną…

Potrzebuje przerwy, perspektywy. Podchodzę do parapetu i wkładam leżące tam okulary. Firanka na plecach likwiduje odbicie w szybie, wyłania się widok zza uchylonego okna. Senne miasteczko kąpie się w zmierzchu; skrzętnie zmywa z siebie kolory. (Stuk puk). Noc zalewa cienie budynków, przebudza latarnie, które migocąc ospale swym kuziemnym światłem, wabią roje zziębniętych owadów. Turbulentny wiatr wirując liśćmi, puka w szybę porwanymi żukami. Brzęczą skrzydełkami, walczą z żywiołem. Bezsilne. (Stuk puk). Odbite w skuleniu, spadają w noc. Gdzieś w oddali, w bezkształtnym lesie, miarowo turkoce pociąg. Spłoszone gwizdem lokomotywy ptactwo, ucieka w gwiaździste niebo, w górę, ku mapie dawnych żeglarzy. Ziewam. Ziemia kończy swój kolejny obrót. Wracam na krzesło cięższy o nowe wątpliwości. (Stuk puk). Co sprawia, że aż tylu TYCH było przed moim JA dzisiejszym? – pytam.
Może to anatema tych setek niedoszłych matek, nieznanych rodzicielek z okresu mego niemowlęctwa, gdy w kolejkach bez końca matka pożyczała mnie biedniejszym, głodniejszym. Gaszę lampkę na biurku, by widzieć te sceny wyraźniej. Czuje mróz. Przed sklepem z deficytowymi produktami opatulony w płaszcze, zziębnięty proletariat. Pierwszy z moich JA w beciku, bezwłosy, oddawany wzdłuż gąsienicy ludzi, przekazywany z rąk do rąk kobiecych, troskliwych. Tulony i grzany, bujany i całowany przez fałszywe matki z pustymi, szmacianymi torbami w ciżbie po masło, kawę, papier i mleko. Niepodobny do nich, adoptowany na chwilę, gaworzę, udaję ich synów, jestem szansą na dodatkową kostkę, paczkę lub rolkę, oszukuje sprzedawcę. Kobieta z naprężoną torbą dziękuje, zdaje mnie matce. Prószy śnieg. Kolejne prośby, nalegania, mimo to odchodzimy. One zostają, wraz z nimi ich wyciągnięte ręce, niedopełnione torby.
Nie wiem. Może wypadało pozostać dla tych kilku ostatnich, każdego dnia innych? Czyżby puste kołyski ich rąk domagały się moich JA, tworząc w ten sposób kolejne z mych wielu wcieleń? - zbyt wiele przypuszczeń. Tylko pewność da rozwiązanie, tylko JA sam znany ludziom jako ON nie kto inny. Póki co leżę w pozycji siedzącej, siedzę w stojącej nie robiąc nic całym sobą, gdyż nadal resztki dawnego JA zalegają we mnie, nie pozwalają ostygnąć, osiąść, zaistnieć. Niedopełnienie. 
Czym jest ten proces następujących po sobie kolejno JA? Degrengoladą czy ewolucją? Rozwojem czy upadkiem? Ta trwająca od lat niezmienność zmienności? Nie znam kierunku wektora. Adresat listu też musiał odejść. W jego analogii do pozostałych, wcześniejszych JA tkwi odpowiedź, ucieczka przed tym, który ma nastąpić po mnie - wytrych do mej przyszłości.
Dłonią, którą odziedziczyłem po ojcu zapalam ostygłą żarówkę by zobaczyć treść mego listu, poszukać odpowiedzi. Wnętrze pokoju znów zaznacza swoją obecność; szafa przygląda się sobie w lustrze. I moje niedawne JA spogląda teraz na mnie ze zdań mego listu, nawołuje, chce coś powiedzieć…

wtorek, 5 października 2010

Wtorek

Pisarz musi pisać własną krwią, litery trzeszczeć od gasnącego tętna. Naskórkowość, intelektualne igraszki nic nie warte, trącą grafomaństwem i przy choćby odrobinie posiadanej przez autora świadomości, prowadzą w prostej linii do autodestrukcji. Otwieranie żył jest jak zapominanie podczas tańca, że się tańczy - nie następuje w skutek mojej zachcianki, jest jakby koniecznością, która przebrała się w szaty przypadku bez aspirowania do miana burzycielskiej rewolucji.

poniedziałek, 4 października 2010

Poniedziałek

Biografia Lwa Tołstoja za mną. Pióro Wiktora Szołowskiego pierwszorzędnej klasy. Niejeden fakt warty absolutnej uwagi, wygodnego miejsca w pamięci czytelnika. Przykład:
Po rewolucji w 1905 roku, kiedy Carat, miast szukać przyczyn zbrojnego ruchu społecznego, urządzał publiczne egzekucje socjalistycznych opozycjonistów, autor Wojny i Pokoju napisał pełny sprzeciwu i oburzenia tekst, w którym kilkakrotnie użył hasła „nie przeciwstawiania się złu”. Znane? Co więcej, po 1906 roku Tołstoj, na prośbę pewnego Hindusa z Transwali, popełnił artykuł pt.: „ List do Hindusa”, w którym wyłożył podstawy swojej pokojowej filozofii, przełożonej na grunt brytyjskiego kondominium.
Od tamtej pory, w latach 1906 - 1910 na linii Transwal – Jasna Polana krążyły listy, w których dwaj wielcy wymieniali przemyślenia i opinie na temat współczesnego im świata. W tym czasie, żona (16 porodów) Zofia Andrejewna i przyjaciel Czertkow walczyli zaciekle o prawa autorskie do dzieł geniusza; wyrywali sobie z rąk testamenty, szpiegowali każdy ruch, czytali najprywatniejsze zapiski Lwa, byli zbyt mali, aby pojąć zbudowaną na moralnym fundamencie osobowość gasnącego tytana. W 1910 roku Lew Tołstoj umiera, ostatni list z Transwali jest już w drodze, ale przychodzi za późno.
Następuje podział dzieł. Jedni są bardziej, inni mniej zadowoleni, jednak nikt nie zauważa, że najważniejsza część testamentu - idea „nie przeciwstawiania się złu” - trafiła w ręce filigranowego Hindusa, który dzięki rozwinięciu jej do granic utopii, 37 lat po śmierci autora Anny Kareniny doprowadzi swój naród do niepodległości.