poniedziałek, 31 stycznia 2011

Poniedziałek

Rano nie poznałem swego kciuka, prawego, potem wskazującego palca i poleciało. Chwilowe zastanowienie, kogo to palce, wynikało może ze zmian drastycznie rozrośniętych dystansem nocy paznokci, a może to moje JA oderwało się od peletonu mych kończyn, strącając je w wczoraj, w nierozpoznanie. To już nie one nie pasowały do mnie, ale ja do nich, najwyraźniej.

sobota, 29 stycznia 2011

Sobota

Bycie Polakiem, księdzem, prostytutką, czy bratem jest zawsze podrzędnością, zawężeniem, ograniczeniem. Blisko szczytu odwróconej piramidy stoi Człowiek (kto nad nim, boję się pytać, bo nawet Człowiekiem uczę się "być"). Granie "zwężenia" wynika z wyuczonych zachowań i języka, wiedzy i wiary wtłoczonych przez doświadczenia, okoliczności lub innych ludzi, co finalnie paćka czystość pierwotności, rozmachu. Nóż i widelec, utarte "obrzędy", wtrąciły mnie w powtarzalność, którą zachwycam się jako stabilizacją, pozornym spokojem, za cenę autentyczności. Na "dzień dobry" oczekuję echa własnej postawy, brzydzę się dziwakami, odgrywam małe rólki w akcie styczeń, scenie wtorek, co nudzi  i strąca mnie w przekonanie, że zakuto mnie jedynie w bardziej rozwiniętą małpiatość.
Przydatność. Człowiek, a nie coś poniżej, coś węższego, skurczonego, może obdarzyć mnie przewagą, nadrzędnością wobec wszelakich postaw narodowych. Francuz dumny z powodu, że jest Francuzem w oparciu o dokonania filozofów, malarzy, architektów, gdy tylko przyjmę Człowieka jako JA, staję się mikrobem, gdyż jako Człowiek, nie Polak, przeciwstawiam jemu, Francuzowi, dokonania całej ludzkości, czyniąc go tyci, tyci.

PS. Gombrowiczowska Forma przestraja wewnętrzne pasma. Testament.

piątek, 28 stycznia 2011

Piątek

Od kiedy zostałem prawie "naczelnym", wspinam się często kantem segmentu, przykucam pod sufitem na zakurzonej półce, skąd A. próbuje mnie strącić papierowymi samolotami.

czwartek, 27 stycznia 2011

Czwartek

Napisałem, bez nadziei na odpowiedź, do Institut Littéraire z zapytaniem o możliwość systematycznego pozyskiwania kolejnych numerów Kultury, tym lepiej, im starszych. Odpisał mi sam Wojciech Sikora, co utwierdza mnie w przekonaniu, że postacie jego kalibru nie znają postawy ignorancji i z wielką dbałością poświęcają się swoim pasjom i obowiązkom, najlepiej połączonym. Nawiązała się krótka korespondencja. Prawdopodobnie, co miesiąc spod Paryża przychodzić będą do mnie kolejne wydania Kultury, począwszy od 1948 roku. Wszystko w ramach moich możliwości finansowych. Możliwe, że Kultura Paryska odżyje dla mnie z miesięczną regularnością, a co zrobię z tym pięknem, zależy tylko od tego kim chcę  być naprawdę, a kim nie naprawdę. Czego chcieć więcej, przy dzisiejszej miałkości prasy?
Epizod Trójmiasta. Wstyd przyznać, ale przedwczoraj zadebiutowałem obecnością w Gdańsku. Stary rynek pogrążony w siąpieniu, styczniowym błocie i wilgoci, niczym z przemysłowych dzielnic XIX wieku. Drobniutki, przy swym rozgłosie Neptun, bez wiedzy o jego powstaniu wygląda…jak jedna ze zwyczajnych, włoskich fontann, jakich na świecie wiele. O co tyle hałasu? Może o to, że paru dyktatorów bawiących się we władców świata, rozszarpało nasze miasta i dusze, toteż cieszymy się z pozostałości, nadając im przesadne znaczenie artystyczne. Katedra w Gorzowie, Koziołki w Poznaniu, Neptun w Gdańsku… Czasem odnoszę wrażenie, że pełnią swe role z lekkim rumieńcem, zawstydzeniem, gdy wskazujemy je przypadkowym turystom, którzy nie rozumieją naszej czołobitności. Pozują do zdjęć przekonani o swojej pokraczności, pamiętając swych świetnych współbraci, których skruszyły artyleryjskie bomby.

P.S. Atawistyczny, senny lęk pojawił się, gdy w jednej z bocznych uliczek ujrzałem monumentalną budowlę, która wyglądała zza bliższych gzymsów, niczym olbrzym ze snów, który zawsze wiedział gdzie się ukryłem. Niestety, nikt nie umiał odpowiedzieć co to za obiekt. Szkoda, olbrzym z imieniem z miejsca traci na swej straszności...

poniedziałek, 24 stycznia 2011

Poniedziałek

Wyczekuje dłoni kurierskiej na moim dzwonku do drzwi, niczym dobrej nowiny. Zakupiłem siedem, przemyconych przez żelazną kurtynę, numerów Kultury Paryskiej z lat 60-ych i 70-ych, nie tylko i wyłącznie w celach kolekcjonerskich, łowieckich. Ślina kapie na niewytartą pokoju podłogę, oko łypie na telefon milczący, ucho wsłuchuje się w trel dzwonków na schodowych klatkach. Burczy brzuch moich namiętności. Rośnie apetyt.

Wczoraj, gdy łowiąc namiastkę latania,  przymknąłem w basenowej wodzie powieki,  pomyślałem o niewidzącej dziewczynie z drewnianego kościółka. Zaryzykuje stwierdzenie, że jej głęboka, nienaruszalna religijność, jest, w pewnym stopniu, wynikiem dziejowej obietnicy, którą złożył nam Chrystus: niewidomi – zobaczą. Powaga zobowiązania jest mosiężna, o masie i rozmiarach kowadła, na którym rozbito nasz wszechświat. Chrystus jako mistyk, humanista trącił w człowieku strunę tęsknoty za czymś utraconym i przy całej swojej wewnętrznej wiedzy na temat ludzkiej natury, niedoskonałości i skłonności do oczekiwania na lepsze, nie wahał się dać ludziom tak gigantycznej nadziei. Co jest dla tej dziewczyny rajem, boską podróżą w nieznane, nagrodą?
Możliwość niespełnienia jej oczekiwań napawa mnie smutkiem i odrazą do własnych narzekań. Gdy uśmiecha się do mnie A., otwieram Kulturę Paryską, poznaje na ulicy chód przyjaciela, gdzie, dla niej, jestem jak nie w raju…nawet chwilowym…

piątek, 21 stycznia 2011

Piątek

Retrospekcje – zjadaj mięso, póki martwe.
Przypomniałem sobie kino Piast w Słubicach, które, bodajże, zamknięto  w połowie mych studiów, w którym roku, nie jestem pewien (dla precyzji, jako odnośnikiem mógłbym posłużyć się, którąś z narodowych katastrof lub śmiercią papieży, jednak przy odwilży ostatnich dni, nawet te daty, umykają mi w porannym otępieniu). Otwartego w latach 20-tych XX w. kina strzegły, rozstawiane przez miejscowych sprzedawców, warzywniaki, które ciągnęły się od popękanego chodnika, przez korytarz filmowych plakatów, po jedyną kasę biletową, poduszkową. Stojący w kolejce studenci sprawdzali spokojnie świeżość marchwi, giętkość selera czy zieleń pora, wymieniali opinie na temat tellurycznych ingrediencji Schulza, przytakiwali lub zaprzeczali. W zimowe wieczory w cenie biletu częstowano kawą lub herbatą, do wyboru, z cukrem lub bez, do koloru, oraz miękką poduszką pod szanowne jestestwo. Nie było ogrzewania, a para buchała z ust.
Mój debiut, z odbitymi w siedzeniu pośladkami, między którymi mieliśmy wówczas program studiów i życia, i malinową herbatą w palcach, odbyłem pewnego grudniowego dnia, gdy wąchając smrodek oparć starego kina, oglądnąłem analne rozwydrzenie „Złego Wychowania” Pablo Almodovara - obowiązkowego reżysera każdego nie chcącego uchodzić za ignoranta i prostaka, studenta. Film, jak film, gej nie robił już na nikim wrażenia, ale kino, kino uraczyło mnie swoim bezpretensjonalnym smaczkiem. Nie mlaskałem jednak zbyt długo z entuzjazmu. Ne zdążyłem oblizać palców, a po kilku tygodniach Pablo przestał być grany, kasę biletową, ze względu na brak funduszy, zapieczętowano, a  po warzywa zaczęli przychodzić skuszeni wejściem Polski do Europy, emerytowani Niemcy. Szkoda.

wtorek, 11 stycznia 2011

Wtorek

Próżny twój opór śmiertelniku, i tak robactwo wypasie się twoim ścierwem” – nie pamiętam, niestety, łacińskiej wersji tej pocieszającej sekwencji, zapamiętanej z którejś ze starożytnych rzymskich świątyń. Wiem natomiast, że jej konieczność może nierzadko natrafić na niekonsekwencję i sprzeciw okoliczności.
Otóż, podczas przewozu koszatniczek, jeden z gryzoni uciekł z klatki, wlazł w Felicję i w napływie nieopanowania wolności i strachu, zszedł. Niezgrabność takowego postępowania polega na ciążeniu materii organicznej ku rozkładowi, w tym przypadku, ku dodatkowemu powolnemu przejściu w stan lotny i finalnej anihilacji. Uzbrojony w wiedzę o kruchości bytu, rozpocząłem wykopaliska, rozczłonkowywanie pojazdu. Zestaw narzędzi i latarek nie przyniosły rezultatu, denat nie dając znaku życia, pozostał tam, gdzie się narodził. Mimo, że smród może skutecznie zabijać, porankami zaciągam się zastałym pojazdu powietrzem, nosem szukam odpowiedzi, ruszam niepocieszony. Jadąc, poruszam się miejscem zbrodni, wioząc ze sobą głównych winowajców tej, jeszcze zastałej, sytuacji – moją nieuwagę i pozorność wiedzy o umiejętnościach przeciskania się posiadanych gryzoni.

poniedziałek, 10 stycznia 2011

Poniedziałek


W tle muzyka, utwór włączony przez B., w którym drapieżna gitara grasuje pomiędzy delikatnymi, roślinożernymi dźwiękami fortepianu. Dynamika pasuje do noworocznego przyrzeczenia, przełomu pisania. Para niedonoszonych literackich płodów tkwi w moich papierach, uwiera, jak kukurydza między zębami. Czekają na pierwsze skurcze, ale nic już od dawna nie płynie przez pępowinę. Potrzebna jest regularność, posiłek z pomysłów. Kto wie na jakim pchlim targu opychają takowe wiktuały?
Nie ma jutro, za pięć lat, za dziesięć. Istnieje jedynie tu i odpowiedź co z nim zrobię, bo reszta to poboczność, odnoga, pobieżność.    
Wczoraj A. opisała mi sen, w którym uciekała przed goniącymi ją liczbami. Do końca dnia pojawiała się w mojej głowie wizja biegnącej siódemki. Zazwyczaj gonię litery, a nie uciekam przed liczbami, ale ze względu na awans w pracy, pojawia się skłonność do pewnego odchylenia od reguły, odwrotności zakażonej głupiutką chęcią posiadania. Muszę być uważny, nie ulec pod naciskiem gratulujących awansu rąk, liczb, zadowolenia z siebie. Wolę ten sukces przekuć, w mam nadzieję, uczącą mnie czegoś odpowiedzialność, oddalić od siebie groźbę poczucia spełnienia, tak destrukcyjnej dla samorozwoju.