środa, 4 kwietnia 2012
Środa
Poniedziałkowe zebrania w salce, nauki. Stadna modlitwa na
siedząco, na powitanie i pożegnanie, jak znana okładka, nieznanej książki.
Mówię. Mój głos złączony z innymi dźwięczy obok mnie i dalej, jakbym oglądał to
przez lornetkę. Zerkam. Szczęki podpięte pod czaszki pracują, u niejednego,
niejednej, powieki odbywają spotkanie. Wszystko zgodne, jak na wojskowej
przysiędze, czasem ktoś się spóźni, ktoś źle wystartuje. Lecz coś tu podszyte
pod tą zgodnością, pod skórą słów licho pracuje. Czuję przez uszy, że my to na
siłę, wbrew sobie, bo razem. Zakłopotanie jakieś nieodczuwalne prawie, mimo to,
jakbyśmy bez spodni co najmniej stali (choć siedzimy) i z uwagi na chwilową potrzebę
przebywania grali, że wszystko gra, gra ta gitara. A tu żeby przeżyć, przetrwać
godzinę oczywistości, wypowiadam słowa, co z rzadka prywatnie wymawiam i wtedy
też przed samym sobą rumienie się, prosząc dla siebie o nieśmiertelność a dla
innych o fortunę. Czuję, że to mi paskudzi modlitwę, choć pobożny nie jestem. Amen.
Rusza treść spotkania, obecni rozchodzą się w myślach.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz